Dziś tylko 67 km, ale mam garść doskonałych wymówek. Po pierwsze - wstałem dopiero o 9-tej, bo nie chciałem obudzić gospodarzy. Trochę dyskutowaliśmy do późnej nocy i musieliśmy to odespać ;-)
Potem jeszcze spacer mierzeją na jakieś 150 m wgłąb zatoki. Musiałem też zjeść śniadanie. Była nim solianka w barze jedzona w towarzystwie miejscowej elity intelektualnej z Uulu, nie wiedzieć czemu w białych kapitańskich czapkach. Wszyscy! Zaimponowali mi baterią puszek, a nie było jeszcze jedenastej. Ale podobno, jeśli wierzyć Adamowi, Estończycy w ilości spożywanego alkoholu biją Rosjan na głowę.
Kolejny powód to pogoda. Nie padało od rana (mimo przeciwnych prognoz), ale kiedy ruszyłem po śniadaniu rozlało się na dobre. Dobre dwie godziny w deszczu obniża sporo motywację, choć jednak nie tak jak wiatr w oczy. Na szczęście deszcz odpuścił, a mnie napatoczył się dość szybko RMK matkatee, na którym się przebrałem. Trochę o tym teraz napiszę, może się komuś przyda.
Wg informacji od Peetera rząd estoński zainwestował sporo w stworzenie wielu miejsc odpoczynku dla turystów - wędrowców. Wszystkie one oznaczone są RMK. Niektóre to zaledwie wiaty zapewniające kilkadziesiąt metrów kwadratowych suchej przestrzeni, a niektóre to wypasione przystanie, z toaletami, śmietnikami, miejscem do rozbicia namiotu, a gdzieniegdzie nawet elektrycznością i WiFi. Choć w Estonii namiot można rozstawić gdzie się ma ochotę (na prywatnym terenie lepiej zapytać wcześniej o zgodę), to RMK daje odrobinę komfortu. Wzdłuż szlaków rowerowych co kilka kilometrów stoją tabliczki informujące w którą stronę i jak daleko jest do najbliższego RMK. Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie bomba :-)
Granicę z Łotwą przekroczyłem w Ikla. Fajnie, bo szlak oderwał się od drogi krajowej nr 4 dokładnie 31 km wcześniej i prowadził wzdłuż wybrzeża dostarczając niezwykłych widoków. Przekroczenia granicy trudno było nie zauważyć: zrobiło się jak u nas. Gorsza jakość dróg, jazda rowerem praktycznie tylko poboczem, ale co najważniejsze - pojawiły się śmieci w rowach i na poboczach, których w Estonii nie było absolutnie nigdzie. Nie będę się rozpisywał na temat narodowego programu walki ze śmieceniem, o którym opowiedział mi Peeter, ale jeśli pamiętacie, jak pisałem o dopłacie do opakowań, którą odkryłem w Tallinnie, to teraz wiem, że to zwrotna kaucja. 8 eurocentów za butelkę 1.5 litra. 35 groszy! Za półlitrowe - pół tej ceny. I wiecie co? Oni odnoszą te plastiki i puszki do sklepu. A jak nie oni to lumpy, całkiem nieźle na tym zarabiając. Niebywałe, nieprawdaż?
Niestety, dostęp do internetu Zen kupiony w Tallinie przestał działać zaraz za granicą, więc pewnie do Rygi skazany jestem na napotykane po drodze sporadycznie WiFi. Na szczęście na prywatnym mini kempingu, na który trafiłem, jest takowe i dlatego mogę spokojnie opisać dzisiejsze wrażenia. Jeśli ktoś w tę okolicę zabłądzi - polecam. Koszt rozbicia namiotu to 7€, ale w zamian dostałem jeszcze wodę zdatną do picia, elektryczność miłą altanę z hamakiem i czajnik elektryczny. I oczywiście WiFi.
Jeśli zaś chodzi o jakieś praktyczne rady na dziś, to właściwie czemu nie?
Nie pozwalaj ubraniu schnąć na Tobie, chyba że bardzo tęsknisz za zapaleniem płuc. Zmoknąć na rowerze to żadna tragedia, ale kiedy przestaje lać natychmiast się przebierz w suche ciuchy albo się wychłodzisz w trymiga. Zresztą ta prosta fizyczna reguła ma też pozytywne zastosowanie: puszka piwa owinięta mokrą ścierką schłodzi się szybciej niż w w umywalce ;-)
Odkryłem też, że ubierając dwie pary gatków rowerowych z "pampersem" zmniejszamy ból dupska o połowę. To bardzo cenne odkrycie ;-)
OK, tyle na dziś. Troszkę jeszcze w komentarzach do zdjęć, a reszta dopiero przy następnej okazji. Pozdrawiam.