To nie było wesele, tylko koncert. Niecały kilometr w dół rzeki, w muszli koncertowej, grali - i to całkiem nieźle - The Sound Poets (http://youtu.be/BNvyeBHRek0). Łotewska para pilnująca biwaku (czyli mnie) poczęstowała mnie łopatą żaru i naręczem suchego drewna, więc do 23-ej w loży honorowej nad brzegiem rzeki, sącząc dwie pinty jasnego pełnego łotweskiego piwa, słuchałem koncertu wpatrzony w skry z ogniska. Ehh...
Błądząc wcześniej w poszukiwaniu biwaku odkryłem na parkigowej mapce okolicy, że warto się tu trochę pokręcić. Dlatego dziś, po niewczesnej pobudce, postanowiłem poświęcić Siguldzie więcej czasu. Przejechałem na drugą stronę rzeki pięknym, zbudowanym - podobnie jak słynne Golden Gate - w 1937 roku, kamiennym mostem, ale 80 m wspinaczkę odbyłem już pieszo ledwie pchając dziwnie dziś cięższy rower. Największe wrażenie robią tu trzy zamki: w Sigulda, Krimulda i Turaida. Usadowione na wysokości blisko 100 m n.p.m., spoglądające na siebie ponad doliną rzeki Gauja. Zielone urwiska z obu stron doliny spina kolej linowa, którą przedostałem się do odwiedzonego dzień wcześniej kompleksu w Krimulda. Na powrót żółtym wagonikiem musiałem jednak poczekać godzinę, bo uziemiła mnie burza. Cenna to była przerwa, dzięki niej ja zjadłem pieczone kiełbaski z duszoną kapustą kiszoną (podobno danie regionalne), a Wy zyskaliście relację z poprzedniego dnia.
Lenistwo skończyło się wraz z deszczem równo o 14-tej. Do Rygi niby tylko troszkę ponad 50 km, ale jakoś kręcić mi się nie chce. Pewnie przez to, a pewnie też przez ciągłe zdejmowanie i ubieranie przeciwdeszczowej peleryny, dotarłem do niej dopiero przed 18-tą. Całą drogę jechałem wzdłuż ruchliwej krajówki A2, nie licząc ostatnich kilkunastu kilometrów w granicach miasta. Pierwszą godzinę w hotelu spędziłem pod prysznicem, przez co średni dzienny czas poświęcony na kąpiel w ostatnim tygodniu powrócił do przyzwoitego poziomu 10 minut.
Mimo zmęczenia nie chciałem sobie jednak odpuścić odwiedzin starego miasta. Po półgodzinnym spacerze trafiłem w sam środek turystycznego kiczu. Mieniące się kolorami lampki LED, knajpka na knajpce, niesłychanie głośna - z rzadka na żywo - muzyka, mnóstwo pijanej młodzieży, tej wesołej - chyba lokalnej, i tej agresywnej - to akurat turyści z Rosji. Wypisz-wymaluj: krakowski Kazimierz, kto był - wie o czym mówię. Po 23 miałem już dość. Postanowiłem zaopatrzyć się w piwo i posiedzieć samotnie w hotelowym pokoju. A tu w markecie niespodzianka. W mieście, w którym w przejściach podziemnych potykam się o pijaków, butelki albo pijaków z butelką, alkohol w sklepach sprzedawany jest tylko do godziny 22-ej! I nie kupisz, chyba że w knajpie. Po co? Nie wiem. Dość, że ze smutkiem muszę patrzeć jak kasjer wyłuskuje mi z koszyka puszki zostawiając tylko owoce i Colę :-(
Zaskoczyło mnie tylko, że powrót do hotelu trolejbusem mogłem już odbyć za darmo z powodu jakichś Dni Rygi. Może to za ich przyczyną starówka tak wyglądała? Może jutro miło mnie zaskoczy?
Dobranoc.