Dzień zacząłem ambitnie, od obserwowania wschodu słońca. Nie było to zbyt wymagające, jako że słońce wschodzi tu o pół do ósmej rano. Uzbrojony w ręcznik, kamerkę i cieplejsze ciuchy ruszyłem nad plażę jeszcze przed siódmą. Owszem, dane mi było zobaczyć, jak świat się rozjaśnia, ale z powodu chmur samego słońca nie zobaczyłem. Nie widziałem go zresztą aż do czwartej po południu.
Trasę finałem tak, by pomknąć choć przez chwilę przez Walencję, przez co jadąc Parque Gulliver dane mi było zobaczyć kilka ciekawych budynków: nazwę je pewnie po powrocie, choć niektóre były podpisane, jak Oceanarium. Zdjęcia zarejestrowały na szczęście wszystko.
Kolejnych kilkadziesiąt kilometrów to bardzo przyjemna jazda alejkami rowerowymi, które ciągnęły się kilometrami oszczędzając jazdy w towarzystwie aut. Dopiero niespełna w połowie odcinka trzeba było wskoczyć na drogę serwisową, która - mimo kilku wyzwań - doprowadziła mnie aż do wybrzeża, a potem plażą do Benicàssim, gdzie znalazłem nocleg na kempingu Floryda. Wiem skąd pochodzi nazwa, odkąd okazało się, że swoją obecnością obniżyłem znacząco roczną średnią wieku penitencjariuszy. Nie przeszkodziło mi to jednak w spędzeniu miłego wieczoru przy trunkach i relacji meczu.