Nie spadł znienacka. Zapowiadał się właściwie już od wczoraj, a dziś od rana systematycznie się budował. Najpierw spadło morale, bo zamiast ambitnie jechać do Daugavpils wybrałem najkrótszą drogę do Wilna, czyli podróż wzdłuż drogi A7. Daugavpils odpuszczam, bo rozmowa sprzed dwu dni ujawniła, że niewiele ma prawo mi się tam spodobać. To nic, że trasa doń wiodła łotewskim szlakiem rowerowym LV3, a mnie przyszło jechać wąskim poboczem jednej z najbardziej uczęszczanych dróg krajowych dzieląc się miejscem na jezdni z mijającymi się TIRami.
A potem kryzys nastał. Z południowego zachodu wiał wiatr targający koronami drzew, a była to przecież moja marszruta. Po 20 kilometrach byłem już całkowicie zniechęcony, a widok ptaków próbujących lecieć w tym samym co ja kierunku, które mimo ciężkiej pracy nie przesuwały się prawie wcale, dołował mnie jeszcze bardziej. Jako że pobocze wąskie dla każdego łyka wody musiałem się zatrzymać, najlepiej w zatoczkach autobusowych. Gdy zacząłem juz myśleć o kapitulacji, w jednej z takich zatoczek z ławki wstał nagle mężczyzna czekający na busa i poszedł do mnie. W ciągu 5 minut opowiedział mi swoją historię o niemiłosiernie bolącym zębie, o opuchliźnie, która mu przez to doskwiera i kg tabletek, które pożarł, i o tym, że właśnie czeka na busa, który zawiezie go do dentysty i uwolni od bólu. Nie rozumiałem ani słowa, ale gesty, prezentacja wnętrza jamy ustnej i wreszcie puste pudełko po paracetamolu nie pozostawiało złudzeń. Patrzyłem na niego potakując kaskiem ze zrozumieniem, a on kompletnie niezrażony, że nie odezwałem się ani słowem zamachał na pożegnanie i wskoczył do busa. Jeśli miał być posłańcem, to spisał się na medal.
Pogodzony z moimi drobnymi uciążliwościami, już bez złości, mozolnie pokręciłem raz za razem.
Co z tego, że zmęczony jakbym przejechał ponad sto, po przejechaniu 60 km trafiłem na przedmieścia Bauska? W życiu nie widziałem takiego błękitu nieba. Śnieżnobiałe chmury gnane po niebie, którego koloru żadna fotografia nie odda, a żaden photoshop nie podrobi.
A w Bauska remont nawierzchni, przez co mogłem na ostatnich 6 km zademonstrować stojącym w niekończącym się korku kierowcom swoją wyższość, na konto czego jeszcze dołożyłem do pieca.
Bauska ma piękny rynek, kolorowy i czysty. Jest na nim czerwony ratusz z informacją turystyczną, w której dowiedziałem się, gdzie znajdę kemping. Jest też tawerna, której menu z cenami skusiło mnie na przedwczesną kolację. Przynajmniej uniknę makaronu.
Przy stoliku obok para 60 latków, chyba z wnuczkami, kończyła właśnie deser i najwyraźniej miała się ku wyjściu, ale zagadnęła mnie jeszcze sprowokowana strojem i widokiem roweru. Wyjaśniłem skąd i dokąd jadę, a oni pokiwali głowami z uznaniem. Nim dostałem swoje danie para zdążyła się już ze sobą pożegnać i podzielić grupę równo na dwie połowy. Przy stoliku został tylko mężczyzna z dziewczynką.
Rozmowa wystartowała jak z procy. Ivars, tak miał na imię mężczyzna, okazał się być muzykiem koncertującym onegdaj w kilkunastu krajach Europy, początkowo jako trębacz narodowej orkiestry policyjnej, potem - znacznie intratniej - jako członek ulicznej trupy. Lata wojaży dały mu zdolność rozumienia odrobinę w 4 językach obcych, choć strasznie go frustrowało, że sam nie potrafi nimi mówić. Uważne słuchanie nagrodził nagle zaproszeniem do swojego domu. Odmówiłem wskazując, że mam namiot i pod nim zamierzam spać, na co on zaoferował swój przydomowy ogród. Takiego zaproszenia już odrzucić nie mogłem.
Nie ma czasu abym opowiedział Wam przebieg naszej 3 godzinnej rozmowy, która chwilę temu zakończyliśmy, ale może choć trochę. Ivars jest muzykiem i kompozytorem, podobnie jak jego nieżyjąca od trzech lat żona. Nazywał ją "polska lady", a na każde jej wspomnienie zalewał się łzami. Faktycznie była Polką, dzięki albumowi rodzinnemu wiem, że piękną. Jej urodę odziedziczyła wnuczka, która podobnie jak on i Freddie Mercury urodziła się 5 września. Ivars nagrał kilka płyt, jedną z nich mam już w sakwie. Uwielbia czarną muzykę, soul, funkie. Jedna z jego kompozycji reprezentowała kiedyś Łotwę na festiwalu Eurowizji, ale zajęła zaledwie 11 miejsce.
Obejrzałem setki zdjęć, wysłuchałem dwu tuzinów piosenek i widziałem plakaty, dyplomy i międzynarodowe nagrody wiszące na ścianach. To będzie spory fragment moich opowieści po powrocie. Fajnie mieć czasem kryzys.
Dobranoc.