Całe przedpołudnie spędziłem w Panevėžys. Rower udał się na 2 godziny do gabinetu odnowy, a ja musiałem zakupić mobilny Internet. Trafiłem do salonu telefonii komórkowej, gdzie wyłożyłem co chcę nabyć. Okazało się jednak, że przeurocza młoda dama poza swoim ojczystym językiem nie posługuje się żadnym innym. Kiedy już ręce bolały mnie od tłumaczenia poprosiłem o pomoc mówiąca po rosyjsku panią z okienka pocztowego po sąsiedzku. Ta przetłumaczyła w przelocie, że chcę Internetu. I wtedy się zaczęło...
Przez 20 minut wysłuchiwałem przekonywań do dziesiątków wariantów, opcji, z rysunkami, tabelami i diagramami. Coś jak u nas, gdy nieopatrznie damy się złapać jakiemuś ajentowi. Tyle, że ja miałem to wszystko po litewsku. Wreszcie kierując się logiką: najlepsze to co najtańsze wybrałem na chybił-trafił PILDYK ID w cenie 12 Lt z limitem 5 GB do użytku przez 30 dni. Uwaga dla ewentualnych nabywców: wyłączcie transmisję danych przed włożeniem karty, bo inaczej zeżre Wam limit nim zdążycie wysłać smsa z aktywacją tańszej wersji dostępu do Internetu.
W dalszą drogę udało się ruszyć tuż przed pierwszą. Zdecydowałem się oderwać od ruchliwej A2 i wyjechać z miasta na południowy wschód drogą nr 121, a potem od Nevėžis drogą 174. Obok pierwszej przez kilka kilometrów ciągnęła się ścieżka dla rowerów, która stanowiła nie lada wyzwanie nie tylko dla mojego tyłka, ale przede wszystkim dla roweru. Coś jak jazda rowerem w poprzek ornego pola. Kiedy zorientowałem się, że nawet Litwini nią nie jeżdżą, wskoczyłem na drogę za nimi. Obserwując ich zrozumiałem też, że wszyscy jeżdżą w odblaskowych kamizelkach. Pomyślałem, że może to być nakaz i ubrałem moją "prawie świecącą w ciemnościach" żółtą pelerynkę. I miałem rację, od 1 lipca br. obowiązuje na Litwie nakaz jazdy w takich kamizelkach lub jazdy na światłach rowerem przez cały dzień. Nie wiedziałem o tym, choć ponoć protesty rowerzystów przeciwko tym regulacjom były bardzo głośne.
Droga nr 174, choć nieznacznie słabszej jakości od poprzedniczki, poprowadziła mnie przez ciekawe zakątki. W odróżnieniu od wczorajszej jazdy wreszcie mogłem mijać coś innego niż tylko TIRy. Klimatu dodała dość dziwna aura. Słońca nie było prawie widać przez wysoko zawieszone szare chmury, poniżej których przesuwały się po niebie, jeszcze wczoraj białe, cumulusy. Dodawało to mijanym krajobrazom szczególnego wyrazu. Znów: opowiedzieć tego nie umiem, może zdjęcia trochę to przybliżą. A mijałem niewielkie - liczące zaledwie kilka domów - wsie, rozstawione nieregularnie między lasami. I zwierzyny jakby więcej. W Estonii łosia obiecywały mi znaki drogowe na przestrzeni wielu kilometrów, a nie widziałem żadnego. Tu prawie trzeba było dzielić drogę z sarnami, lisami i jeżami, z przydrożnych krzaków co rusz wyfruwały kuropatwy lub bażanty. Krzyków ptaków nie rozróżniam, więc nie wiem co się jeszcze gnieździło w lesie, ale parę szybujących nad lasem jastrzębi obserwowałem przez klika kilometrów. Albo może to one obserwowały mnie?
25 kilometrów przed Ukmergė zobaczyłem nadciągającą z zachodu ścianę deszczu. Spotkanie było nieuchronne, ale moment spotkania grał istotną rolę. Rzuciłem deszczowi wyzwanie i ruszyłem z nim do wyścigu. Rower, jakby odmłodzony, wyskoczył do przodu, a ja pojechałem "Skuliczem"* w wersji strength. Cisnąłem jak jeszcze ani razu podczas tej wyprawy. Wydawałem sobie polecenia: druga pozycja rąk i wstań do biegu! I biegłem. Ściana deszczu powoli ale nieuchronnie się zbliżała, meta wyścigu także. A w głowie tylko jedno pytanie: kto wygra? Kto będzie pierwszy w Wiłkomierzu?
* Skulicz - trener spinningu, który w godzinę potrafi wycisnąć tyle potu, ile 60 km na trasie :-)