Deszcz przez cały dzień. Na początku jeszcze mżawka, ale od Trakai to już prawdziwa ulewa.
Wyjechałem z Wilna rowerową LT1, którą wytyczono całkiem pomysłowo, najpierw przez Park Vingio z widokiem - a jakże - na wieżę telewizyjną, potem z niesamowitym podjazdem ukrytą w lesie wąską ścieżką wyłożoną śliskimi kamieniami. Ponad kilometrowy podjazd na wysokość 180 m n.p.m. wziąłem na jeden raz, na szczycie koszulka w rozmiarze XL aż puszczała w szwach z rozpierającej mnie dumny, a w głowie odegrałem sobie motyw zwycięstwa z Rockyego. Potem było tylko lepiej. LT1 prowadzi przez Trocki Historyczny Park Narodowy mało uczęszczanymi drogami lokalnymi, z niezliczoną ilością podjazdów i zjazdów - na moje oko podjazdów było więcej ;-) - pomiędzy jeziorami i lasami. Jechało się naprawdę wspaniale... tylko ten deszcz :-(
Zahaczyłem o zamek na wyspie w Trakai, ładniutki, choć na potrzeby turystów zmieniony wewnątrz w scenografię rodem z Disneylandu. Ale jego położenie zmuszające do pokonania kilku drewnianych mostów na jeziorze, robiło wrażenie.
Plan na dziś był prosty: zrobić 90-100 km trzymając się LT1 i rozbić namiot na kempingu. Na 70 km naszły mnie wątpliwości. Właśnie byłem w Aukštadvaris, gdzie pośrodku handlowego placu stoi sporych rozmiarów zadaszona, drewniana scena. Schowałem się przed deszczem, żeby przestudiować mapę i Internet w poszukiwaniu noclegu na dystansie kolejnych 30 km. A tu nic. Absolutnie nic, tylko jeziora, lasy, i tak przez ponad 50 km. Szczęśliwym trafem stała nieopodal dużą plansza z planem okolicy, z której dowiedziałem się, że w miasteczku jest kilkanaście sodyb, zacząłem wiec stukać do nich kolejno. Po jednej odmowie i jednym pocałowaniu klamki decyzja: jadę do odległego o 9 km campingu. A że przemoczony i zziębnięty (14° C) zajechałem do pierwszego napotkanego baru na kubek gorącej herbaty. Mój widok wzbudził litość u właściciela, który zaproponował miejsce na namiot i pozwolił ogrzać się i wysuszyć przy kominku w lokalu. Kiedy jednak dowiedział się, że szukam miejsca pod namiot, zaproponował mi miejsce obok lokalu, nad samym jeziorem. Chętnie się zgodziłem, a że zamykał o 20-tej miałem 2 godziny na kolejną herbatę, tym razem z prądem :-)
Kiedy jednak lokal opuścili klienci zaczęło się niedzielne świętowanie w gronie przyjaciół. Do północy zabawa trwała w najlepsze, opuściło mnie całe zmęczenie, a widok ośmiorga szczęśliwych biesiadników napawał optymizmem. Tylko za oknem ciągle lało...