Wczoraj dzień lenia, dziś dzień pracusia. Na początek zimno: temperatura spadła do 20 C, chmury i 30% szans na deszcz. Odkryłem, że kemping leży u stóp wysokiego wzgórza zwieńczonego zamkiem. Widoczki: cudo!
Holendrzy pożegnali się i ruszyli o dziesiątej, a ja godzinkę później. Postanowiłem, że skoro jestem na szlaku, to kawałek tym szlakiem pojadę. Tyle że szlak postanowił się wspiąć na 1050 mnpm już kilka km od miasteczka. 12% podjazdu na Mostelares nie tylko nie sposób było pokonać jadąc, ale wypchanie tam roweru było nie lada wysiłkiem. Ale warto było, żeby zobaczyć widok i spotkać trójkę bardzo fajnych katowiczan na rowerowej pielgrzymce. Nawet za cenę zjeżdżania po 18% pionowej ścianie na ściśniętych na maksa obu hamulcach.
Aż do 90-tego kilometra mój szlak prawie pokrywał się ze szlakiem pielgrzymki, jednak ja zdecydowałem się jechać szosą, a nie wyznaczonymi ścieżkami szutrowymi. Utkwiła mi w pamięci np. rzeźba Św. Jakuba w Revenga de Campos. Widać ją z kilometra i ma się wrażenie, że ktoś stoi na środku drogi i się na nas gapi.
Polecam odwiedzenie Carrión de Los Condes z monastyrem Santa Clara i kolejną, znacznie ładniejszą od poprzedniej, rzeźbą świętego. Bardzo fajna była też brama San Benito w Sahagun i machające z sąsiadującego z nią monastyru Benedyktynki. Były tam też obok studni odciśnięte w metalu stopy, nie wiem po co, ale na wszelki wypadek stanąłem na ich śladach. Tu odłączyłem się od szlaku i kolejnych 60 km z Sahagun to już szaleńczy wyścig by zdążyć do León przed 22-gą. Wyłącznie szosą, najpierw na zachód N-120, a potem na północ N-601. Do kempingu dotarłem o 21-ej, położony wysoko, tuż za wieżami komunikacyjnymi nad León, w iglastym lasku. Bardzo miła obsługa mówiąca po angielsku i miłe otoczenie. Jutro czas zobaczyć León.
Dobranoc