To był cudowny dzień! Mimo, iż dobór trasy był dość ryzykowny, wszystko potoczyło się jak najlepiej. A zaczęło się wcale nie tak obiecująco…
Przede wszystkim za późno wystartowałem, Holendrzy ruszyli o 9:30, a ja się guzdrałem do południa, jakby szukając kolejnych wymówek, żeby dziś się nie napracować. Wyjazd z León też był wyzwaniem, bo N-120 tym razem okazała się bardzo ruchliwą szosą, z jakby mniej wrażliwymi kierowcami, i wymagająca znacznie większego skupienia, niż kiedykolwiek. Aż dziw bierze, że pielgrzymi także wzdłuż niej mają wyznaczoną marszrutę. Na szczęście po 20 km w Villadangos del Paramo oderwałem się od niej i drogą LE-443, a potem od Benavides de Órbego LE-5422, pomknąłem po asfalcie przez okolice z pięknymi widokami, małymi wioskami z kamiennymi budynkami.
Krajobraz i przyroda bardzo się zmieniły. Nie zauważyłem tego wcześniej w León, ale zniknęły jakiejkolwiek ślady przyrody śródziemnomorskiej, a otoczenie przypominało zupełnie nasze, polskie klimaty: wokół lasy liściaste a winnice zniknęły całkowicie wyparte przez plantacje chmielu. Wraz z coraz większym pofałdowaniem terenu pojawiły się górskie potoki, a w lasach zacząłem dostrzegać sarny i lisy.
Od Vanidodes postanowiłem spróbować trochę przełaju, i poprowadzić trasę przez las. Początkowo droga była ziemna, ale mocno ujeżdżona przez auta, potem zmieniła się w kamienistą, a wreszcie w leśną ścieżkę, którą mocno pod górę, pchając rower, przeskoczyłem przez grzbiet góry. To było 6 bardzo męczących kilometrów kosztujących mnie godzinę. Ale te leśne eskapady doprowadziły mnie do do Rodrigatos de la Obispalia, gdzie dołączyłem do N-VI, najpiękniejszej - jak dotychczas - trasy tej wyprawy. Owszem, trzeba się było blisko godzinę wspinać na przełęcz Manzanal na wysokości 1225 mnpm, ale za to potem… cudowne zjazdy wśród typowo wysokogórskich widoków, wiaduktami nad tak wysokimi przepaściami, że mój lęk wysokości niemal mnie paraliżował. Jazda w dół z pewnością dałaby nowe rekordy prędkości, gdyby nie bardzo silny wiatr w oczy, o którym ostrzegały specjalne tablice. Przejazd dwoma tunelami, pierwszym króciutkim, za to drugim na tyle długim, by odczuć bijący z niego chłód i porządnie zmarznąć przed dojechaniem do wylotu.
N-VI kilometrami bezbłędnie wiodła mnie ponad okolicznymi miasteczkami, raz tylko zmuszając do jeszcze jednej wspinaczki, aż wreszcie omijając górą (jechałem już po zmroku, więc widok był nieziemski) Ponferradę doprowadziła mnie do kempingu w Villamartin de la Abadia, bardzo przytulnego i z niebywale miłą obsługą.
To był jak do tej pory najbardziej emocjonujący i dający najwięcej radości etap, szczerze polecam go komuś powtórzyć, może jedynie z wyjątkiem tego odcinka leśnego. Łatwo go zmienić, zwłaszcza jeśli wyruszycie wcześniej niż ja.
Dobranoc.
PS. Ślady wszystkich odcinków będą tu do pobrania, niestety dopiero po moim powrocie, czyli w październiku.