Lać zaczęło tuż po północy, przez całą noc tłukło deszczem w tropik i nie było łatwo spać. Rano okazało się, że wybór placu nr 13 był trafny, bo jako jeden z niewielu nie był pokryty po kostki wodą. A deszcz zaczął padać jeszcze intensywniej. Bardzo trudno było się zmobilizować, żeby w ogóle wyściubić nos z namiotu, a co dopiero ruszać w drogę. Zwłaszcza, że zwijanie namiotu w deszczu nie jest niczym przyjemnym. Ale Santiago czeka, więc żegnam się z tym miejscem. Pierwszy odcinek z Monterroso szosą LU-221, a potem do O Coto wąską asfaltową drogą LUP-4001, która pięła się w górę i opadała w dół, cały czas w gęstych chmurach. Kiedy już wjechałem na N-547 nie było na mnie ani jednej suchej nitki, woda lała się z nieba, spod kół moich i mijających mnie ciężarówek. Na podjazdach udawało mi się trochę zagrzać, ale zjazdy mocno wychładzały.
Deszcz ustąpił około 14-tej, wskoczyłem w suche ciuchy i przed siedemnastą byłem już w miejscu noclegu. Prysznic, namiot porozwieszany na meblach i w łazience, żeby wysechł, i… w miasto.
Pierwszy wieczorny kontakt z Santiago bardzo udany. Śliczne, wąskie uliczki, mnóstwo kapliczek i kościołów, imponująca katedra. Wszędzie pełno pielgrzymów i turystów porozsiadanych przy obecnych na każdym kroku stolikach w knajpkach. A jedzenie: palce lizać!
Spacerowałem do późnego wieczora, aż odezwała się trójka z Katowic, która dzień wcześniej dojechała do Santiago. Była więc okazja do uroczego spotkania przy lokalnym winie.
Pieszo do pensjonatu dotarłem tuż przed północą, nie starczyło mi sił na opisanie dnia, stąd ta zwłoka. Wybaczcie.
PS. Bardzo Wam dziękuję za wpłaty dla Konrada, kolejne osoby proszę o przyłączenie się https://www.siepomaga.pl/r/malisz