Dzisiejszy etap jest dowodem, że podróżowanie rowerem to niepowtarzalna frajda. Zaczęło się od wyjazdu z Madrytu, który niczym nie przypominał mojego do niego wjazdu z przedwczoraj: zamiast ruchliwych ulic miasta - szeroka aleja dla pieszych i rowerzystów wzdłuż Rio Manzanares, potem przez kolejnych 5 kilometrów alejka rowerowa przez zielone parki, trochę szosy przez przemysłowe przedmieścia i wreszcie kilka kilometrów bitej drogi między polami. Byłoby może nudno, gdybym po pokonaniu przełęczy Alto jadąc drogą M-311 nie dotarł wreszcie do jednego z odcinków hiszpańskich Vias Verdes. Ciągnąca się kilometrami asfaltowa ścieżka rowerowa z pomalowaną na czerwono nawierzchnią dla mnie zaczęła się w Morata de Tajuña i prowadziła wśród wzgórz i trochę pustynnej roślinności ku mojemu zachwytowi prawie do samej Estremera. Z dala od samochodowego ruchu, prawie płasko, niech więc nie dziwi, że jedyne co przyszło mi wtedy do głowy, to żal, że ten Eden kiedyś się skończy. Trwał tak jeszcze długo, ale żeby dotrzeć do Villarrubio, celu mojego dzisiejszego etapu, musiałem w końcu go opuścić. Dotarłem jeszcze szosą do zakładu penitencjarnego, skąd czekała mnie dwudziestokilometrowa przeprawa, na zmianę - to piaszczystymi, to znowu żwirowymi drogami, malowniczą okolicą, ale momentami z trudnymi podjazdami. Po raz pierwszy podczas tej wyprawy naprawdę marzyłem o szerszych oponach, trasa wymagała dużo skupienia i pracy, mimo iż szczęście pozwoliło mi nią jechać suchą.
Zamarudziłem tak bardzo, że ostatni, 15 kilometrowy odcinek z Tarancón do Villarrubio pokonałem już w całkowitych ciemnościach.
Więcej dziś nie napiszę, zmęczony powiem Wam jedynie dobranoc.