O drugiej w nocy obudził mnie deszcz. Przez komary namiot stał byle jak, więc wyskoczyłem z niego prędko i pośpiesznie próbowałem naciągnąć tropik i wiązać odciągi. Nie poszło najgorzej i do rana w namiocie pozostało sucho.
Przedpołudniowe słońce pokazało deltę w nowym świetle. Nie wyglądała już tak okropnie, te rozległe (potrzebowałem przejechać 35 km, żeby je pokonać), zalane wodą po kostki, równiny, z charakterystycznym smrodkiem gnijących roślin (przypomniał mi Gardzką Kępę) miały w sobie jakiś urok.
A potem to już klasyka, kilometry ścieżek wzdłuż plaż i palm, potem kilometry szosy z podjazdami i zjazdami, ale już takimi nieśmiałymi. Tylko silny wiatr czynił te kilometry męczącymi.
Wieczorem dotarłem do mety etapu, kempingu wciśniętego w wąski pas pomiędzy morzem a biegnącą grzbietem linię kolejową. Ciekawe, co bardziej nie da mi spać: pociągi czy szum morza?